Tomasz Łukaszewicz, Dyrektor IT. Na początku roku zdobył Aconcaguę, 6 961 m n.p.m., najwyższy szczyt Andów oraz obu Ameryk.
Andy Południowe, Kordyliera Główna, Argentyna.
Wyprawa zima 2023.To była Twoja pierwsza tak wysoka góra? Czy to był początek Twojej wielkiej przygody?
Tak, powiedzmy że siedmiotysięczna, bo brakuje jej 30 metrów, pierwsza.
Planując już wyprawę na Kilimandżaro zacząłem się zastanawiać co będzie następne i zdecydowałem, że kolejnym wyzwaniem będzie właśnie Aconcagua. Wiedziałem od dawna, że chcę tam polecieć. Planując wyprawę na Aconcaguę, jeszcze nie miałem pomysłu co będzie następne. Ale po powrocie już wiem – chciałbym zdobyć Piramidę Carstensza, górę wchodzącą w skład Korony Ziemi (4 884 m, zwaną również Puncak Jaya). To najwyższy szczyt Australii i Oceanii, leży na Papui. Nie jest tak wysoka, ale to góra wspinaczkowa. Tam już jest do pokonania 600 m pionowej ściany. Więc najbliższy rok poświęcę na doskonalenie umiejętności we wspinaczce, a potem będę planować wyprawę.
Gdzie byłeś wcześniej?
W sierpniu 2021 roku byłem na Kilimandżaro. Zdobyłem też Tubkal – najwyższy szczyt Afryki Północnej i jednocześnie Gór Atlas w Maroku. To był weekendowy wypad. Poleciałem do Maroka w czwartek, w piątek byłem w górach, w sobotę wszedłem na szczyt, a w niedzielę wróciłem do domu. Poza tym mam schodzone prawie całe Tatry. Byłem też w Himalajach, ale był to trekking do bazy pod Annapurną (4131 m n p.m.), a nie zdobywanie szczytu.
Czyli sprzęt masz kompletowany od lat.
Trochę rzeczy musiałem dokupić. Buty wysokogórskie, które miałem, nie miały wewnętrznego botka, (wewnętrzny but, który wkłada się w drugi but) były za zimne na taką wysokość. W momencie kiedy się śpi na 6 ooo m.n.p.m., to ten botek trzeba mieć w śpiworze, musi być rozgrzany, bo jak założy się zimny but, to noga nie byłaby w stanie się dogrzać. Trochę sprzętu miałem, ale musiałem go częściwo wymienić, a częściowo uzupełnić, aby sprostał wyzwaniom związanym z tak znaczącą wysokością.
Dlaczego Aconcagua?
Wiedziałem, że to jest ambitne zadanie. Dużo czytałem o tej górze, dużo oglądałem. Lubię mierzyć wysoko. Niższe góry, często znacznie trudniejsze technicznie także potrafią dać masę satysfkacji, ale są bardziej osiągalne, nie wymagają tak długiego przygotowania. Wyznaczając sobie bardzo ambitny cel, zaczynam nim przez jakiś czas żyć. Wtedy planuję, przygotowuję się, żeby ten cel zrealizować. Pomysł, żeby wejść na Aconcaguę pojawił się jeszcze przed wyprawą na Kilimandżaro. Ale to był bardzo nieśmiały pomysł. Chciałem najpierw sprawdzić się na Kilimandżaro – przede wszystkim jak mój organizm reaguje na dużej wysokości, w warunkach bardzo niskiego ciśnienia atmosferycznego. Jak Kilimandżaro było już za mną, a ja w większym stopniu wiedziałem, z czym wysokie góry są związane to zacząłem myśleć o Aconcagui. Potrzebowałem przygotowania zimowego. Zacząłem więc chodzić po Tatrach zimą. Decyzja ostateczna zapadła we wrześniu 2022. Wtedy podpisałem umowę z agencją. Dopiero w tym momencie wiedziałem, że na 100% jadę. Pod kątem przygotowania fizycznego, umiejętności, kondycji, zacząłem się przygotowywać już pół roku wcześniej. Pływam, jeżdżę na rowerze, chodzę po górach – robię to regularnie. Plan związany z Aconcaguą stanowił dla mnie dodatkową motywację, gdy nie chciało mi się iść na basen, myślałem wtedy: jeśli chcesz wejść na Aconcaguę nie ma prawa mi się nie chcieć. Aklimatyzacja nie jest związana ze zwiększeniem pojemności płuc, tylko pobudzeniem organizmu do produkcji czerwonych krwinek, które są potrzebne w sytuacji zmniejszonego ciśnienia powietrza, do tego by transportować tlen i dostarczać do organizmu. W związku z tym jedynym sposobem na aklimatyzację jest przebywanie w warunkach obniżonego ciśnienia. Niektórzy przygotowując się przede wszystkim do gór najwyższych, do ośmiotysięczników, stymulują swój organizm poprzez przebywanie w komorach hiperbarycznych. Z punktu widzenia wydolnościowego organizmu, istotne jest, żeby przyzwyczajać go do długotrwałego wysiłku. W górach atak szczytowy trwa kilkanaście godzin. Organizm cały czas pracuje na podwyższonym tętnie i musi być do tego przyzwyczajony. Dlatego bardzo lubię jeździć na rowerze, z uwagi na to, że zwykle wyjeżdżam na kilka godzin. No i jestem w górach kiedy tylko mogę. Niestety z Poznania w Tatry mamy bardzo daleko.
Jak się przygotowywałeś do zdobycia szczytu będąc już w Argentynie?
Po dotarciu na miejsce, na Aconcagui, poza bazą, w której spędzamy najwięcej czasu, są 3 obozy. Wejście na teren parku zaczyna się od dojścia do obozu pośredniego (Confluencia – 3 300 m n.p.m.), w którym spędzamy 2-3 dni na aklimatyzacji. Tam też przechodzimy pierwsze badania lekarskie. W tym czasie wychodzi się do obozu 4 000 m n.p.m. (Plaza Francia), a następnie wraca na noc do Confluenci. Kolejnym etapem jest dojście do obozu bazowego na 4 300 m n.p.m. (Plaza de Mulas). W tej bazie spędziłem prawie 2 tygodnie, podczas których odbyłem kilka wyjść aklimatyzacyjnych, kolejno do obozu Canada na 5 050 m n.p.m. oraz Nido de Concoders – 5 300 m n.p.m. Ostatnim obozem przed szczytem jest obóz Colera zlokalizowany na wysokości 6 000 m n.p.m., osiąga się go już podczas ostatecznego wyjścia w stronę wierzchołka góry. Podczas dni na odpoczynek, nie mogąc usiedzieć w bazie, wybrałem się na okoliczny 5-tysięcznik – Cerro Bonete, zlokalizowany niedaleko obozu bazowego.
W każdym z tych obozów nocujesz?
Różne są podejścia. Do pierwszego obozu, do Canady weszliśmy tylko na aklimatyzację, żeby posiedzieć, zjeść coś, spędzić trochę czasu, i zeszliśmy z powrotem do bazy. Podczas kolejnego wyjścia aklimatyzacyjnego dotarliśmy bezpośrednio do II obozu, omijając Canadę i tam zostaliśmy na noc. To było pierwsze wyjście z noclegiem, gdzie już w namiocie szturmowym spaliśmy w obozie pośrednim. Po tej nocy zeszliśmy z powrotem do bazy (na 4 300 m n.p.m.), gdzie mieliśmy 2 dni na odpoczynek i przygotowanie do ataku szczytowego. W trakcie finalnego wyjścia z bazy ponownie ominęliśmy obóz I idąc od razu do II obozu. Tu pojawia się dylemat: czy atakować od razu z dwójki czy dojść jeszcze na kolejną noc do Colery, czyli obozu III.
W tym momencie w naszej grupie pojawił się konflikt, ponieważ każdy miał inne oczekiwania, inne obawy. Atak z dwójki ma ten plus, że jest się o wiele lepiej wyspanym i wypoczętym, niż po nocy na 6 000 m n.p.m. Na 5 300 m śpi się znacznie lepiej. Z drugiej strony, sam atak szczytowy to kilkanaście godzin ekstremalnego wysiłku przy bardzo niskim ciśnieniu, zatem dodanie do niego kolejnych dwóch godzin i 700 m przewyższenia dla wielu osób stanowi zbyt duże wyzwanie, dlatego wolą nawet kosztem jakości snu, przy gorszej aklimatyzacji i ilości powietrza dostarczanego do organizmu, spędzić tę dodatkową noc w obozie trzecim.
Lepiej jak najmniej czasu spędzać na takich wysokościach.
Tak, natomiast jest taka szkoła, że nigdy nie powinno się spać na najwyższej wysokości, którą się osiągnęło danego dnia. Na dobrą sprawę powinniśmy dojść do tej trójki (obóz III), spędzić tam trochę czasu, ale na noc wrócić do dwójki, a dopiero kolejnego dnia spędzić noc w obozie trzecim. Nie mieliśmy jednak na to wystarczająco dużo czasu, a okno pogodowe umożliwiające zdobycie szczytu trwa na ogół bardzo krótko.
Co się działo bezpośrednio przed atakiem szczytowym?
Mieliśmy olbrzymi problem z naszą agencją, z którą wybraliśmy się na wyprawę. Na każdym kroku popełniali błędy. Nie dostarczali nam tego na co się umawialiśmy pod kątem sprzętu, namiotów, jakości wyżywienia, ilości opiekunów – teoretycznie mieliśmy mieć dwóch opiekunów, natomiast jeden się rozchorował w zasadzie zaraz po dojściu do obozu i zszedł na dół, a potem rozchorował się drugi, na dzień przed atakiem szczytowym. Uparcie twierdził do ostatniej chwili, że on z nami idzie na atak szczytowy, po czym wieczorem nam zakomunikował, że grupa nie ma przewodników, ponieważ Argentyńczycy, z którymi teoretycznie agencja była umówiona, zrezygnowali, w związku z tym nie ma nas kto na ten szczyt prowadzić, wobec czego wyprawa jest zakończona.
Gdzie się tego dowiedzieliście?
Dowiedzieliśmy się w bazie, koło godziny 22:00 w dzień poprzedzający wyjście w stronę ataku szczytowego. Wtedy wszyscy podpisali wspólne oświadczenie, że grupa jest rozwiązana i od tego momentu każdy działa na własną rękę. Zaczynaliśmy w grupie 19 osób. Systematycznie kolejne osoby odpadały, albo z powodu choroby wysokościowej, albo po prostu złego samopoczucia lub dochodziły do wniosku, że to jednak nie dla nich, że to jest za wysoko. Ostatecznie 14 osób było gotowych do tego, żeby na szczyt wyjść. No a wieczorem się okazało, że wyprawa zakończona. Po tym komunikacie lidera skonsultowałem się w grupie 4 osób, z którymi najbardziej zżyłem się podczas wyprawy i wspólnie podjęliśmy decyzję, że w tej sytuacji zdobywamy wierzchołek na własną rękę. Pozostała część grupy mocno się skonfliktowała, a dla nas było oczywiste, że przyjechaliśmy tutaj w określonym celu. Otwierało się okno pogodowe, więc zamiast tracić czas na kłótnie poszliśmy się wyspać, bo rano czekało nas trudne dojście do obozu drugiego z pełnym ekwipunkiem.
Jak długo Wam to zajęło?
Dojście do dwójki normalnie trwa około 6 godzin. Nam zajęło chwilę dłużej, ponieważ koleżance podczas nalewania herbaty wypadł z plecaka śpiwór i spadł niżej. Tylko przypuszczaliśmy, gdzie on mógł się zatrzymać. Wiedzieliśmy też, że bez śpiwora nie może iść dalej. Jako jedyny miałem raki i ciężkie buty (pozostałe osoby zostawiły je w depozycie w obozie drugim podczas wyjścia aklimatyzacyjnego), a śpiwór nie spadł po zwykłej drodze, tylko stoczył się wzdłuż zbocza, więc powiedziałem reszcie grupy, żeby na mnie poczekali i poszedłem go poszukać. Trochę czasu mnie nie było, bo musiałem zejść kilkaset metrów w dół, więc nasze podejście do Nido de Condores trwało odrobinę dłużej niż zwykle.
Znalazłeś ten śpiwór?
Znalazłem.
To było niebezpieczne zejście?
Tym zboczem można było zejść, to nie jest trawers, to nie droga, która normalnie prowadzi pod górę, ale można tamtędy skrócić drogę do obozu. Nie ryzykowałem aż tak, jednak trzeba było zejść i podejść z powrotem, a mieliśmy już trochę metrów w nogach i byłem zmęczony. Dużo rzeczy można mieć zapasowych, bo wiele po drodze może się wydarzyć. No ale nikt nie nosi dwóch śpiworów przy sobie. Koleżanka miała trochę szczęścia, że udało się ten śpiwór znaleźć i że spadł w miejsce, gdzie dało się dojść. Gdy ostatecznie dotarliśmy do obozu drugiego, zaczęły się gorące dyskusje czy atakować bezpośrednio z dwójki czy spędzić jeszcze dodatkową noc w trójce. Teoretycznie są to dwie godziny różnicy, jeśli się idzie „na lekko”. Atakując z trójki musieliśmy cały obóz zwinąć razem z namiotami, spakować – w sumie mieliśmy po 25 kg na plecach – i przenieść z wysokości 5 300 na 6 000 m m n.p.m., gdzie już powietrza jest mało i idzie się zdecydowanie wolniej i częściej trzeba odpoczywać, szczególnie z takim bagażem. Po dojściu do obozu trzeciego, które zajęło nam około 4 godzin („na ciężko”), nawet rozwinięcie namiotu wydawało się nadludzkim wysiłkiem. Pamiętam, że tam strasznie wiało. Próba rozłożenia czegokolwiek sprawiała, że wszystko odfruwało, więc 2-3 osoby musiały jednocześnie trzymać namiot. Do tego powietrza było mało, a my nie byliśmy zaaklimatyzowani do tej wysokości. Namiotów nie mocuje się tutaj śledziami. Trzeba znaleźć ciężkie kamienie, które się układa na burtach namiotu oraz w jego wnętrzu, albo owija sznurkami naciągowymi, a następnie kamień, wokół którego owinięty jest sznurek, należy przykryć kolejnymi, żeby nie zwiało namiotu. Pamiętam, że po każdej operacji przeniesienia jednego kamienia z miejsca na miejsce potrzebowałem 2 minut na wyrównanie oddechu i dojście do siebie. Przez to wszystko trwało o wiele dłużej. W normalnych warunkach rozkładam namiot w 5-10 minut. Tam zajęło nam to dobrą godzinę. Następnie trzeba się przygotować, rozłożyć wszystko w namiocie, zebrać i stopić śnieg do termosu, żeby wszystko było gotowe na kolejny dzień. Na dwie osoby w namiocie trzeba przygotować 4 l wody – żeby coś zjeść wieczorem i rano. Samo topienie śniegu zajęło dobre 2 godziny. Położyliśmy się spać, jak się zrobiło ciemno, około 21:00. Budziki mieliśmy ustawione na 3:00, a wyjście zaplanowane na 4:00. Godzinę między pobudką a wyjściem przeznaczyliśmy na ponowne przegotowanie wody, która nawet w dobrym termosie znacznie stygnie oraz zjedzenie szybkiego energetycznego posiłku.
Spałem w dwóch warstwach na nogach i trzech warstwach do góry oraz oczywiście w grubym puchowym śpiworze. Jak wstałem, nałożyłem kolejne dwie pary spodni (łącznie były to bielizna termoaktywna, spodnie trekkingowe, spodnie z goreteksu, wiatro- i deszczoodporne, a na to ciepłe spodnie narciarskie). To zapewniało komfort termiczny. Górna partia ciała to, poza bielizną termoaktywną, sportowa koszulka z długim rękawem, 2 bluzy polarowe oraz kurtka puchowa. Na rękach cienkie windstoppery, zimowe rękawice pięciopalczaste, a na to puchowe łapawice. Po wyjściu z namiotu nawet założenie raków było wyczynem: trzeba się schylić, paski ponaciągać, dopasować. Przy tej ilości powietrza, która jest tam dostępna, po samej tej czynności trzeba chwilę odpocząć.
Jakie tam panują temperatury?
W nocy w obozie trzecim było około minus 20 stopni. Na samym szczycie nawet w ciągu dnia między -20 a -30 stopni – temperatury odczuwalnej, w zależności od ilości słońca i prędkości wiatru. Niżej na szczęście nie jest tak źle. W bazie, na 4 300 m, w ciągu dnia kiedy świeciło słońce, chodziłem w samej bluzie. Tam było ciepło. Natomiast o godzinie 19:00, kiedy słońce zaczynało się chować, z minuty na minutę temperatura spadała w błyskawicznym tempie. W przeciągu 20 minut z siedzenia w bluzie, przechodziłem do siedzenia w puchowej kurtce i trząsłem się z zimna.
Wracając do ataku – o 4:00 ruszyliście.
Mniej więcej koło 4:00. Mieliśmy piękne okno pogodowe, więc dużo grup było przygotowanych, żeby tego dnia zdobywać szczyt. Sezon na Aconcagui jest bardzo krótki, bo trwa na dobrą sprawę dwa miesiące. W samej bazie było około 200-300 osób, w tym czasie to jest takie małe miasteczko.
Czy rano nie czułeś wątpliwości? Związanych np. z tym, że się rozdzieliliście? Co się czuje w takim momencie? Jak już jesteś taki zdeterminowany?
Ja poniekąd się cieszyłem, bo uważałem, że agencja przesadziła, że ta grupa była za duża. Ludzie byli zróżnicowani, charakterem, wiekiem, trudno było to pogodzić. To powodowało sporo konfliktów. Z całej grupy zgrałem się z trzema osobami, które myślą tak samo, mają takie samo podejście. W tej małej grupie czułem się dobrze i wiedziałem, że z tymi ludźmi chcę iść i mogę na nich liczyć. Oczywiście, co do wyjścia i decyzji czy ruszać z dwójki czy z trójki, mieliśmy różne zdanie, jednak potrafiliśmy dojść do porozumienia, tak aby każdy czuł się komfortowo. W pełnym gronie nie byłoby to możliwe.
Wątpliwości się zaczęły, kiedy doszło do wypadku , gdy szliśmy pod górę, na wysokości mniej więcej 6 500-6 600 m n.p.m. Szliśmy trawersem, który był długi i dość eksponowany. Strasznie wiało, momentami trudno było utrzymać się na nogach. Nikt nic nie mówił, tylko każdy szedł gęsiego. Trawers był bardzo wąski, chcieliśmy jak najszybciej pokonać ten odcinek. Ale przez to, że nie było miejsca, żeby ktokolwiek kogokolwiek wyprzedził, wyminął, wszyscy, może ze 30 osób, które na trawersie były w tym czasie, szły tempem najwolniejszego.
Przed nami szła grupa z Brazylii. Przede mną szła Mada, za mną dwie osoby z naszej czwórki. W pewnym momencie chłopak, ostatni z brazylijskiej grupy, który szedł bezpośrednio przed Madą, zachwiał się, najprawdopodobniej pod wpływem wiatru, przewrócił się i zaczął zsuwać się z trawersu. Mada zdążyła go złapać za plecak, ale on ją szarpnął lecąc w dół, więc ona też się przewróciła. Ja z kolei zdążyłem wystawić nogę tak, że zablokowałem jej drogę w stronę stoku, dzięki czemu oboje się zatrzymali. Na szczęście miałem raki, którymi mocno wbiłem się w śnieg. Jak się później okazało, również w rękę Mady. Ręka zaczęła dość szybko puchnąć, myśleliśmy, że kości dłoni są połamane. W momencie w którym oni jeszcze dochodzili do siebie, usłyszeliśmy kilkanaście metrów przed nami krzyk. Zobaczyliśmy człowieka, który leci w dół stoku. Spadł około 200 m zanim zatrzymał się na skałach. Wystarczyła chwila nieuwagi. To był ten moment, w którym zacząłem się zastanawiać czy jest sens kontynuować tę wyprawę. Później dowiedziałem się, że trafił do szpitala w Mendozie, że był w stanie śpiączki. Potem w bazie krążyły dwie wersje losów tego człowieka: jedna, że nie żyje, a druga, że doszedł do siebie i wraca do domu za kilka dni. Mam nadzieję, że ta druga okazała się być prawdziwą. Jedno jest pewne – widoku spadającego człowieka prawdopodobnie nigdy nie zapomnę. Był to też moment, w którym miałem poczucie bardzo dużego żalu do naszego lidera z agencji. Pytaliśmy go, co powinniśmy zabrać ze sobą z wyposażenia. Padły konkretne pytania: czy powinniśmy zabrać kask i czekan. Dostaliśmy odpowiedź, że w kasku jeszcze nikogo na Aconcagui nie widział, a czekanem trzeba umieć się posługiwać, a tam w zasadzie nie ma śniegu, więc nie ma sensu żebyśmy go brali, bo będzie tylko niewygodną ozdobą naszego plecaka. Niestety idąc za jego radą, tego sprzętu nie wzięliśmy, mimo że miałem wszystko uszykowane. Wyobrażałem sobie tego faceta, który leci w dół stoku, a który nie miał czym hamować, bo również nie miał czekana ani kasku.
To był też moment, w którym Mada zawróciła. Po pierwsze rękę miała ranną przez rak, którym ją nadepnąłem, po drugie stres związany z całą sytuacją – widzieliśmy jak facet spada, a po trzecie w międzyczasie wiatr porwał jej łapawice, więc bardzo marzły jej ręce. Kontynuowanie wyprawy w takich warunkach nie było już dla niej możliwe. Pozostała trójka zdecydowała, że idziemy dalej. Doszliśmy do miejsca, które nazywa się jaskinią, ale jaskinią nie jest. To obwieszona skała, pod którą jakiś czas się idzie. Od tamtego miejsca zaczyna się ostatnie 300 m podejścia w stronę szczytu. Ten punkt znajduje się mniej więcej na wysokości 6700 m n.p.m.
Ten ostatni odcinek jest stromy?
To jest podejście, które nie wymaga użycia rąk, to nie jest podejście wspinaczkowe, ale jest bardzo wyczerpujące. Na krótkim odcinku pokonuje się bardzo dużą różnicę wysokości. Każde kolejne 50 m przewyższenia powoduje, że częściej trzeba odpoczywać. Pod koniec tego odcinka, bezpośrednio przed szczytem, na każde dwa kroki potrzebowałem czterech oddechów. Każda taka sekwencja była związana z krótką przerwą.
Którą trasą podchodziliście?
Południową, to jest droga klasyczna. Jest jeszcze inna droga – droga Polaków, ale to jest droga wspinaczkowa, bardzo trudna.
Na tym ostatnim odcinku, jeden z kolegów postanowił idąc za naszą radą zawrócić. Widać było, że słabnie z każdym krokiem i nie będzie w stanie osiągnąć szczytu.
Zostaliśmy w dwójkę. Gdyby każdy z nas szedł sam, to byśmy nie weszli. Bardzo się nawzajem motywowaliśmy. Były takie momenty, że się zastanawiałem czy dam radę, kiedy widziałem, że on idzie, to myślałem: skoro on idzie, to ja też dam radę. Potem, jak o tym rozmawialiśmy, to się okazało, że czuł i myślał dokładnie tak samo.
Ostatecznie – o 14:55 stanęliśmy na szczycie. Spędziliśmy tam z 10-15 minut. Wierzchołek jest dość duży, więc było miejsce, żeby pochodzić, zobaczyć z każdej strony Andy. Widok zostanie w głowie do końca życia.
Co czułeś jak wszedłeś?
Czułem duże zmęczenie, ulgę, że nie muszę już wyżej wchodzić i satysfakcję. Nie wiedziałem czy reszta grupy wyruszy. Te dziesięć osób było bardzo skłóconych. Nie mieli przewodników, doszukiwali się problemów. Byłem przekonany, że zostaną w bazie, że się nie zdecydują. Wtedy miałem poczucie, że z 19 osób weszły tylko dwie osoby, a ja jestem jedną z nich. Ostatecznie, kolejnego dnia cała dziesiątka wyruszyła, wszyscy dotarli do trójki, ale stamtąd część godzinę po rozpoczęciu ataku szczytowego zaczęła wracać. Z tej dziesiątki, szczyt zdobyła czwórka uczestników.
Zaczęliśmy schodzić koło 15:10, do trójki dotarliśmy w okolicach 19:00. Byłem wykończony. Pogubiliśmy trochę rzeczy po drodze. Mada i Rafał praktycznie w tym samym momencie stracili łapawice. Rafałowi dodatkowo wypadł też termos. Ja straciłem łapawicę na końcowym etapie ataku szczytowego. To była chwila nieuwagi, zdjąłem łapawicę, żeby się napić, a wiatr ją porwał. Wychodząc rano miałem 3 pary rękawiczek: cienkie windstopery, na to rękawiczki narciarskie 5-palczaste, a na to grube łapawice puchowe wysokogórskie. I tak czuło się chłód. Do tego ogrzewacze chemiczne do rękawiczek. W momencie gdy pierwsza łapawica odleciała, pomyślałem, że ta osoba może już w zasadzie wracać do domu. Bardzo łatwo tam o odmrożenie dłoni, które wiąże się z dość poważnymi konsekwencjami. Moja łapawica odleciała, gdy już było jasno, co prawda byliśmy wyżej, ale też się ratowałem ogrzewaczami. Przykleiłem też na nadgarstek dodatkowy ogrzewacz, żeby grzał krew, która płynie do dłoni. I udało się. W drodze powrotnej Rafał się uparł, żeby szukać tych rzeczy, które pogubiliśmy. Rozdzieliliśmy się, on poszedł jedną stroną zbocza, ja drugą, gdzie prowadziła ścieżka. Pół godziny później, Rafał wyszedł ze zbocza i po prostu położył się, stwierdził, że nie da rady dalej iść, musi chwilę odpocząć. Rozejrzał się, zobaczył, że po drugiej zbocza ja leżę. W jednym momencie nas odcięło, nie mieliśmy siły iść, mimo że obóz był w zasięgu ręki (było już widać obóz III, to znaczy, że zostało nam 20 minut drogi). Po chwili odpoczynku spotkaliśmy się i ostatecznie razem dotarliśmy do trójki.
Wszedłem do namiotu, położyłem się, tylko poprosiłem o picie. Napiłem się i pół godziny leżałem bez ruchu zanim wstałem i zdjąłem raki.
Kolejnego dnia musieliśmy wszystko złożyć, na 6 000 m, 25 kg na plecy i zejść z trójki prosto do bazy, omijając obóz II i I. To było duże przewyższenie – z 6 000 na 4 300. Jest zasada, że jeżeli ktoś ma objawy choroby wysokościowej, to najlepszą pomocą jest zejście na dół. Im szybciej znajdziesz niżej, tym szybciej dostaniesz większe ciśnienie powietrza. To nie tlenu jest mniej w powietrzu. Tlenu jest tyle samo, tylko jest o wiele mniejsze ciśnienie.
Schodziliśmy 6, może 7 godzin. Jak doszliśmy na dół, znów się okazało, że nie ma dla nas dużych namiotów. Mieliśmy messę, w której mogliśmy jeść, więc tam położyliśmy karimaty i śpiwory i się przespaliśmy. Na drugi dzień schodziliśmy już do bram parku. Mieliśmy 30 km do przejścia, ale na lekko, bo bagaże nadaliśmy na muły.
Planujesz zdobyć całą Koronę Ziemi?
To jest bardzo bardzo nieśmiałe i odległe marzenie. To też bardzo kosztowne marzenie. Korona Ziemi to Mont Blanc, który jest w miarę na wyciągnięcie ręki. Elbrus jest bardziej kosztowny, bo trochę dalej, dłużej trwa zorganizowanie takiej wyprawy, ale też jest w zasięgu ręki, Kilimandżaro – trzeba dolecieć do Środkowej Afryki. Władze Tanzani ustalają reguły, które mają na celu zarabianie na tej górze niemałych pieniędzy. Pozwolenie na przebywanie na terenie Parku Narodowego Kilimandżaro jest dość drogie za każdy dzień, co ma negatywny wpływ na aklimatyzację. Wymogiem jest wchodzenie z agencją, trzeba mieć licencjonowanego przewodnika. Skoro agencja musi zapłacić za każdy dzień przebywania swoich uczestników na terenie Parku, musi zapłacić przewodnikom, to stara się robić tak, żeby czas zdobywania góry był jak najkrótszy, żeby ceną mogli konkurować z innymi agencjami (konkurencja jest bardzo silna). Skoro przebywa się krócej, tym samym jest mniej czasu na aklimatyzację. Przez to na Kilimandżaro, która jest bardzo prostą górą z technicznego punktu widzenia, wiele osób albo nie wchodzi, albo wyprawa kończy się źle dla ich zdrowia, bo wchodzą codziennie pokonując 1000-1500 m przewyższenia, a dobrą praktyką jest przekraczać 500-700 m na dobę. Aconcagua jest droższa i wymaga więcej czasu. A potem zaczyna się przepaść. Denali – jest bardzo niedostępną górą, nie ma tam agencji, które pomagają ją zdobyć. Na szczycie jest w okolicach -50 st. C, to ekstremalnie zimno. Trzeba brać ze sobą bardzo dużo ekwipunku, poza 20 kg na plecach, kolejne 30 kg ciągnie się na saniach w trakcie podejścia. Amerykanie mają monopol na usługi przewodnickie na Denali, zatem albo się wchodzi na własną rękę, co jest bardzo ryzykowne, albo wynajmuje bardzo drogiego przewodnia. Dalej mamy Masyw Vinsona, czyli najwyższy szczyt Antarktydy. Koszty są ogromne, bo dotrzeć można tylko specjalnym lotem, do tego trzeba założyć bazę,Koszt takiej wyprawy to kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Mont Everest – tu koszty są podobne, ale Mt Everest to wyprawa trwająca 2 miesiące. Z prostszych i bardziej przystępnych pozostają Góra Kościuszki – która jest spacerem, ale trzeba polecieć do Australii tylko po to, żeby wejść na górę niewiele wyższą od Śnieżki oraz Piramida Carstensza, która jest dość droga, ale osiągalna, z finansowego i technicznego punktu widzenia. Dlatego jest następna na mojej liście. A jak zrobię Carstensza, wtedy zacznę się zastanawiać.
Którą górę zdobyłeś w swoim życiu jako pierwszą?
Kasprowy Wierch, jak miałem 12, 13 lat. Po Tatrach chodzę od dobrych 20 lat i staram się 2 razy do roku tam być. Przy czym wcześniej wyjeżdżałem w czerwcu i we wrześniu. A teraz odkryłem zimowe Tatry, które są nieporównywalnie piękniejsze od letnich i z uwagi na to, że wyglądają zupełnie inaczej, może nie oswoiłem się jeszcze z tym widokiem. Druga sprawa – nie ma tylu przypadkowych ludzi. Latem Tatry są rozdeptane, do wysokości schronisk to katastrofa, powyżej – niewiele lepiej. Zimą – w grudniu byłem na szczycie Kasprowego Wierchu, o zachodzie słońca – i byłem tam sam. W zasięgu wzroku nie było ani jednego człowieka, szczyt Kasprowego i zachód słońca – widok był niesamowity. Dlatego bardzo polubiłem zimowe Tatry. Na pewno raz do roku będę jeździł tam zimą.
Kiedy planujesz kolejną wyprawę?
Zobaczę jak pójdą przygotowania. Jakby się udało w przyszłym roku, to byłoby super. A w międzyczasie pewnie pojawi się kilka innych, mniejszych. Bardzo chciałem wejść za jednym razem na Kazbek i Elbrus. Kazbek to jest najwyższy szczyt Gruzji, Elbrus dyskusyjnie uznawana za najwyższy szczyt Europy, w zależności gdzie tę granicę między Europą a Azją postawimy. Ale żeby uciąć wszelkie spekulacje, przyjęło się, że żeby zdobyć Koronę Ziemi, trzeba wejść i na Mont Blanc i na Elbrus. Do tej pory nie można było o tym myśleć, bo Rosja nie wydawała wiz Polakom. Obecnie się to zmieniło. Te góry są bardzo blisko siebie, więc na Kazbeku można zrobić aklimatyzację, a następnie, przejechać na drugą stronę granicy i wejść na Elbrus. Taki mam pomysł i planuję to zrobić latem. Porównując do Aconcagui, te 2 szczyty są zdecydowanie łatwiejsze. Są jednak związane z innymi trudnościami. Przede wszystkim są to góry lodowcowe, zatem występują na nich szczeliny. To z kolei powoduje, że trzeba iść w zespole linowym, związanym z ludźmi, którzy w razie czego będą potrafili nasz upadek zatrzymać i ze szczeliny nas wyciągnąć. Każda góra ma inną specyfikę.
Wspinasz się?
Jak pojawił się temat Carstensza, to zapisałem się do sekcji wspinaczkowej w Poznaniu. Kiedyś chodziłem, czasami, ale teraz raz w tygodniu, regularnie jestem na ściance. Latem pojadę na kurs wspinaczkowy w skałki, a potem popraktykować trochę.
Świetne plany! Powodzenia!
—-